Opis: Newsweek 2007, str. 152, stan bdb „Dla starych aparatczyków pojawienie się na salonach krzykliwego Łukaszenki było tylko stanem przejściowym, chwilą słabości, zanim nomenklatura się nie uwłaszczy, nie przejmie majątku i władzy. Strasznie się pomylili. Łukaszenko chciał rządzić. O tym marzył, tak sobie wyobrażał władzę deputowanego. W toczącej się między frakcjami wojnie potężną bronią były parlamentarne komisje śledcze. I tak pojawił się pomysł, by pyskaty dyrektor Łukaszenko dostał komisję do spraw korupcji. Inicjatywa wyszła z ław opozycji. Demokraci i nacjonaliści myśleli, że zajadły krytyk nomenklatury, który występując na mównicy nieraz już gromił łapowników dyrektorów, będzie wyśmienitym batem na urzędników Kiebicza. i tak było na początku. Komisja pod kierownictwem Łukaszenki wywlekała przed kamerami ciemne sprawki ministrów, deputowanych i urzędników. To ktoś przejął, nic nie płacąc, działkę, ktoś inny dostał samochód służbowy, którym jeździła żona. Łukaszenko korzystał z napływających z całego kraju stosów listów donosów. Stał się popularny, bo obrady komisji i oskarżycielskie tyrady Łukaszenki transmitowała telewizja i szeroko komentowała prasa. Ludzie pisali donosy, a deputowany ze Szkłowa, dodając do każdej historii to i owo od siebie, gardłował, jak to bieda w kraju, a spasieni dyrektorzy kupują wille w Cannes (w rzeczywistości nikomu się wtedy o takich luksusach nie śniło,-nawet dla najbogatszych aparatczyków szczytem możliwości była dacza pod Mińskiem i nowa wołga). Ale ciężkie zarzuty szefa antykorpucyjnej komisji oddziaływały na wyobraźnię".
|